Coraz częściej odnoszę wrażenie, że korzystanie z wielu sklepowych okazji to poruszanie się po konsumenckim polu minowym. Kiedyś bowiem przy słowie promocja była podana cena produktu i taką też kwotę opłacałeś przy kasie. Teraz dodatkowych warunków potrafi być cała masa. Znaczenie ma data zakupu, liczba produktów, a nawet ich konkretny smak lub typ. Nie doczytałeś małego druku? Trudno, przecież jeszcze mniejszą czcionką na etykiecie napisaliśmy adres strony, gdzie znajdziesz regulamin promocji o długości 10 stron.
I tak w najlepszym przypadku o tym, że czwarte mleko wcale nie było gratis dowiesz się przy kasie i oddasz karton. W gorszej opcji różnicę zauważysz na paragonie w domu, a w najgorszym razie fakt całkowicie pominiesz, bo przy dziesiątkach kupionych pozycji łatwo czegoś nie dostrzec. Idealnie byłoby stać się konsumenckim saperem i sprawnie rozbrajać wszystkie promocyjne pułapki, ale ilu z nas ma na to czas i nerwy?
Alternatywnie można pokładać nadzieję w Urzędzie Ochrony Konkurencji i Konsumentów, który nie raz kontrolował zasady różnych promocji np. popularnych wielopaków. Niestety to, że coś jest dla nas niewygodne lub nie do końca przejrzyste, wcale nie musi oznaczać niezgodności z przepisami. Tym samym polując na sklepowe okazje, warto polegać na własnym doświadczeniu oraz spostrzegawczości, zgodnie z ponadczasową maksymą: „umiesz liczyć, licz na siebie”.