Wybór daty naszego święta narodowego nie do końca jest szczęśliwy. Nie, nawet nie chodzi o wskazanie historycznego wydarzenia, które upamiętnia, ale o miesiąc, porę roku. W listopadzie kilka dni po cmentarnych Zaduszkach, gdy chmury pokrywają szare, zimne niebo, trudno o erupcję radości i optymizmu. W praktyce celebra staje się smutnym świętem tak, jakbyśmy znów znaleźli powód do narodowej depresji i nawet biało-czerwona flaga jakoś tak smętnie zwisa.
Z roku na rok tych flag jest zresztą mniej, jakby wszystkie zawłaszczyli kibole i prawicowi ekstremiści z wszelkich ugrupowań, dla których wolność i suwerenność jednostki nic nie znaczą, dla których pojęcie państwo jest zawsze ważniejsze niż obywatel. Narodowe barwy są nadal orężem walki, ale nie o pomyślność skupionych wokół nich ludzi, ale o władzę, o rząd dusz. W efekcie biel i czerwień obok bielika i symbolu Polski walczącej lądują na niedopranych t-shirtach, które często noszą osobnicy, z którymi zdecydowanie nie wdawałbym się w dyskusję o miłości do ojczyzny. To, jak kończy właściciel firmy Red is Bad, produkującej te koszulki, nabiera wymiaru niemal symbolicznego.
Niedawno byłem w Muzeum Powstania Warszawskiego. Tej bieli i czerwieni nie było tam zbyt dużo, ale zdecydowanie w sytuacjach, w których być powinny. W te kolory nie było przybrane pustosłowie, ale głębokie przekonanie i wiara w siłę narodu i jego prawo do wolności. Tam patriotyzm się przeżywało, albo i nie. I czasem myślę, że podejście kiboli do narodowych barw jest zdrowsze niż to polityków, bo przynajmniej na czas międzynarodowej konfrontacji łączy kibiców różnych, nawet zwaśnionych drużyn. W polityce ta miłość do ojczyzny zazwyczaj oznacza jedynie miłość własną.
Czepiam się? Zapewne, ale ciągle widzę książkową definicję, że w heraldyce biel jest symbolem czystości, lojalności, pokory i szlachetności, a czerwień oznacza miłość, dzielność, żarliwość i poświęcenie… I wiem, że dziś każde z tych pojęć zaczyna mieć inną definicję.
Szkoda.