Według cytowanych przez „Rzeczpospolitą” danych w Polsce przebywa ponad 985 tys. uchodźców wojennych z Ukrainy, w Czechach 380 tys., na Słowacji 130,5 tys., a na Węgrzech 61,5 tys. We wszystkich tych krajach stosunek do ukraińskich uchodźców uległ pogorszeniu. Za dalszym przyjmowaniem uchodźców z Ukrainy jest dziś mniej niż połowa badanych. Cytując kilku moich rozmówców: „Dobrze, że pracują, ale mam dość ukraińskiego i rosyjskiego na ulicy, w sklepie, w pociągu. Ja nie rozumiem, co ci ludzie do mnie mówią”.
Podobno nie jesteśmy ksenofobami. Na drzwiach pewnego sklepu w Rybniku pojawił się komunikat napisany w języku angielskim. Jego autor, właściciel sklepu, pisze tam m.in. o tym, by klienci mówili w języku polskim, zamykali za sobą drzwi, czekali grzecznie w kolejce i nie próbowali się targować. „Nie targujemy się — to nie bazar w Turcji” — czytamy w piśmie. „Jeśli nie chcesz respektować tych zasad, wracaj do swojej ojczyzny”. Uzasadnieniem tego postępowania są kłopotliwi w obsłudze niepolskojęzyczni klienci.
Nigdy nie byliśmy ksenofobami? A wiecie, skąd wziął się popularny łamaniec językowy „soczewica, koło miele młyn”? To miała być recepta na sprawdzenie narodowości XIV-wiecznych mieszczan krakowskich, którą realizowali ludzie Władysława Łokietka. Każdy, kto był w stanie wymówić wyżej wymienione słowa bezbłędnie, był puszczany wolno, natomiast reszta, używając staropolskiego wyrażenia, miała „dać gardło”. Było to echo stłumionej przez wojska Łokietka rebelii niemieckich mieszczan Krakowa i represji mających na celu wyłowienie buntowników. Nie, nie jesteśmy ksenofobami. Chętnie przygarniemy obcych, ale muszą mówić po polsku wyraźnie i bez akcentu (jak my?), ubierać się jak my, zachowywać się jak my, wyznawać naszą religię, wielbić naszą wersję historii, przyjmować najniżej opłacane posady. I najlepiej by było, gdybyśmy gości jakoś oznaczyli, nakazali im pierwszym mówić „dzień dobry” i ustępować nam miejsca w kolejce.
Nie, nie jesteśmy ksenofobami.