Przysłuchiwałem się niedawno rozmowie młodych ludzi. Rozmawiali o prokreacji, chociaż dzisiaj byśmy raczej powiedzieli o demografii. I była to zdecydowanie dyskusja w klimacie haseł aktywistów spod znaku ostatniego pokolenia. Z tym że zdaniem dyskutantów to oni już chyba powinni być tą ostatnią generacją, bo w zasadzie potomków to oni mieć nie chcą. Jak zapewniali, nie chodzi o to, że kochane maluszki to kamień u szyi, że trzeba poświęcić siebie, swoją karierę najpierw na zbieranie kup i wymianę pampersów, a później nieustannie zamartwiać się co z tego szkraba wyrośnie lub jeszcze gorzej co z tego wyrosło.
Tak naprawdę wiedzę o tym, co czeka ludzkość, młodzi czerpią z literatury i filmów z półki „fantastyka”, gdzie w każdym wypadku ludzkość czeka apokalipsa, jeśli nie za sprawą wirusa, który zamienia ludzi w zombie, to z pewnością w wyniku ekologicznej katastrofy, jądrowej wojny lub wrednej sztucznej inteligencji. Po co zatem powoływać na świat kolejne pokolenie?
Science fiction? W miniony weekend nieco więcej niż zwykle czasu spędziłem przed telewizorem z odpalonymi programami informacyjnymi. Cyberwojna, pomysły Trumpa, mutujące wirusy, próby zabezpieczenia się przed bezwzględnością i ofensywną AI, rój zbliżających się do Ziemi asteroid… Czterej jeźdźcy Apokalipsy przy tym są jak muszkieterowie Dumasa, a takiego piekła nie wymyśliłby Bosch.
I tak mimowolnie przypomina mi się dowcip z czasów komuny.
– Radio Erewań? – pyta starsza wiekiem słuchaczka i gdy słyszy potwierdzenie, dorzuca drugie pytanie. – Czy moje dzieci dożyją komunizmu?
– Raczej nie.
– A wnuki?
– Wnuki? Wnuki chyba tak droga towarzyszko.
– A dobrze im tak skurczybykom
Tylko jako potencjalnemu dziadkowi jest mi żal. Bo z kim będę oglądał Kubusia Puchatka, kogo będę uczył jeździć na rowerze, komu zbuduję domek na drzewie…?