4 lutego, w Międzynarodowym Dniu Walki z Rakiem, poczułem się zdrowotnie uspokojony i założyłem, że kłucie w boku, nawet jeśli jest symptomem nadchodzącego kryzysu, to nasza profilaktyka onkologiczna sobie z tym poradzi. Przecież jest coraz lepiej, rządzący zdają sobie sprawę z moich obaw, ale i realnego ryzyka. Bo statystyka jest nieubłagana. Każdy z nas ma 25 proc. szans, że zachoruje na nowotwór złośliwy. Dziś w Polsce z chorobą nowotworową żyje około 1,17 mln osób, a rak jest najczęstszą przyczyną śmierci Polaków w wieku produkcyjnym.
Niestety już kolejnego dnia ujrzałem statystyczne słupki. W obszarze profilaktyki onkologicznej jesteśmy w ogonie Europy. Terminowość badań diagnostycznych spadła o 10 punktów procentowych w ciągu ostatnich pięciu lat. Wydłuża się także czas od postawienia diagnozy do rozpoczęcia leczenia – co trzeci ankietowany pacjent onkologiczny musiał czekać ponad trzy miesiące, a to przecież okres, w którym nowotwór może drastycznie się rozwinąć. Przez nieterminową opiekę onkologiczną tysiące ludzi traci szanse na zdrowie lub życie. I nie są to strachy na Lachy, to rzeczywistość, bowiem w tych słupkach, procentach ukryci są konkretni ludzie. Jesteśmy my.
Co czwarty Polak zachoruje na nowotwór złośliwy… Nie wiem, czy większa liczba rodaków zginęłaby podczas wojny. Dziś jednak nikomu nie drgnie nawet powieka, gdy przeznaczamy miliardy na zbrojenia w obawie przed hipotetycznym konfliktem, pękamy z dumy na widok nowiuteńkich samolocików, czołgów i rakiet. Tymczasem na inwestycję w służbę zdrowia, w zielonogórską onkologię, wstrzymano dotację, gdyż… trwa kontrola. Zapewne pieniądze do nas trafią, zapewne inwestycja zaliczy kilkuletni poślizg „z przyczyn obiektywnych”. Zapewne za rok, dwa, trzy, 4 lutego usłyszę, że onkologia w Winnym Grodzie zostanie doinwestowana, rozwija się dynamicznie w trosce o życie i zdrowie Lubuszan.
Usłyszę albo i nie, bo nikt przez ten czas porządnie nie sprawdzi, co kłuje mnie w boku.