Na przełomie XVIII i XIX wieku żył duchowny anglikański Thomas Malthus. Sporo myślał przede wszystkim o prokreacji, żywności i pieniądzach. Czyli w zasadzie kombinował w tematach, które zajmują większość z nas, ale w zdecydowanie większej skali. Na tyle dużej, że stał się autorem najgłośniejszej teorii ludnościowej, która mówiła o nieuchronności ograniczenia wzrostu demograficznego. Wyliczył, że liczba ludności, o ile nie napotyka przeszkód, rośnie o 3 proc. rocznie i podwaja się co 25 lat. A to oznacza dysproporcję między zasobami a populacją homo sapiens.
I pewnie dawno byśmy się zadeptali na tym łez padole lub sczeźli z głodu, gdyby nie regulatory, czyli „katastrofy umieralności”, czyli masowe klęski głodu, gwałtowne epidemie lub wojny. Ten naturalny sposób przywracania równowagi między ludnością i żywnością nazwał Malthus ograniczeniami pozytywnymi. Podstawowym źródłem niedostatku żywności, a także przyczyną nędzy i bezrobocia jest jego zdaniem rozrodczość tych, którzy nie dysponują odpowiednimi środkami utrzymania, czyli ubogich. Wychodząc z tego założenia, przeciwstawiał się wszelkiej pomocy materialnej na rzecz ubogich warstw społecznych…
Malthus był duchownym, miał żonę, trójkę dzieci… Nic zatem dziwnego, że swoją kluczową pracę napisał anonimowo. Dziś teoria Malthusa została wyparta przez model demograficznego przejścia. Koncepcja ta zakłada, że rozwojowi gospodarczemu państw towarzyszy przejście od charakterystycznego dla krajów rozwijających się wysokiego poziomu urodzeń, zgonów i przyrostu naturalnego, do niskiego poziomu urodzeń, zgonów i przyrostu naturalnego stabilizującego rozmiar populacji, typowego dla krajów rozwiniętych.
Kraje może się i rozwijają, ale ich populacja się zwija. Malthus pewnie w grobie się przewraca, bo nagle okazuje się, że to właśnie ubodzy ratują światową demografię, czasem nawet zbyt gorliwie. A dla mnie idealnym wytłumaczeniem koncepcji demograficznego przejścia jest zdanie, które usłyszałem niedawno w kolejce. „Bo proszę państwa, młodym w d… się poprzewracało. Nawet dzieci im się robić nie chce. A ja, z moją żoną, w jednej izbie…”