Scenariusz w którym ktoś nagle odłącza wtyczkę wydaje się dziś wręcz apokaliptyczny. Jesteśmy uzależnieni od prądu do tego stopnia, że dłuższa przerwa oznacza kompletny paraliż. Mało kto trzyma teraz w szufladzie pod ręką latarkę, gotówkę czy radio. Współczesny dom to nie tylko lodówka i pralka. Samochody, płatności, ogrzewanie, zamki, mapy – wszystko „smart”. Taki ciemny scenariusz rozegrał się całkiem niedawno – 28 kwietnia na Półwyspie Iberyjskim zgasło światło. 14 godzin i zero prądu. Skutki? Oczywiście, ogromne ryzyko dla pacjentów szpitali, straty dla wielu biznesów, zatrzymanie pociągów, metra, samolotów, panika i stres. Ale kiedy oglądałam nagrania z tego dnia, oprócz relacji, jak ta chłopaka, który – jakże pechowo – był akurat w windzie i cały ten czas spędził uwięziony właśnie tam, widziałam wiele nagrań, które pokazywały coś niesamowicie pozytywnego.
Apagón – hiszpański blackout wyciągnął ludzi z cyfrowego świata. Choć brzmi to jak powrót do przeszłości, dla mnie wyglądało to jak powrót do relacji – ze sobą, z naturą i przede wszystkim z innymi. W barcelońskiej dzielnicy Gràcia, skwery wypełniali ludzie siedzący w słońcu, czytający książki, grający w szachy czy nawet kalambury. W Sewilli klaskali i tupali tańcząc flamenco na ulicach. W Lizbonie, gdy słońce zachodziło, a prąd wciąż nie wrócił, sąsiedzi zbierali się, by dzielić posiłki przygotowane przy świetle latarki, pić wino i prowadzić głębokie rozmowy. Jeden z mieszkańców zauważył, jak blackout przemienił obcych w przyjaciół, podkreślając niespodziewane poczucie wspólnoty, które się zrodziło.
Ludzie z tych relacji wydawali się tacy beztroscy i szczęśliwi. Ujęło mnie to. Zatęskniłam nagle za czymś, o co tylko zahaczyłam, czyli za czasami, kiedy życie nie było podłączone do Wi-Fi.
Tak jak starsi zazdroszczą młodym tego, że mają wszystko, wszędzie i zawsze pod ręką, tak ja zazdroszczę im, że spędzali czas z przyjaciółmi, zamiast wysyłać sobie memy. Zamiast odpisywać na maile, potrafili po prostu odpocząć w przerwie od pracy. Zamiast szukać informacji w internecie, musieli zapytać o drogę, a na dyskotece zagadywali do innych, zamiast swipować na Tinderze. A przede wszystkim zazdroszczę im tego, że byli wśród ludzi, a nie obok nich.