Biorąc pod uwagę ostatnie dwa lata, zrobienie z Polski w pełni demokratycznego kraju się nie powiodło. Ci, którzy mieli być rozliczeni, spokojnie hasają po Sejmie i śmieją się – pisze Andrzej Flügel w felietonie „Zakola i meandry”.
Pan Bogdan spotkał ostatnio starego kumpla. Gościa fajnego, otwartego, mądrego i – co najciekawsze – mającego podobne spojrzenie na polską rzeczywistość, jak on. Zazwyczaj, kiedy się spotykali, wymieniali kąśliwe uwagi na temat polskiej prawicy, jej śmiesznostek, dziwnych zachowań największych fighterów, głupot, jakie wygadywali. Słowem, robili przegląd wydarzeń, uzupełniając się wzajemnie argumentami, licząc dni do wyborów, gdy partie demokratyczne były w opozycji, analizując działania, kiedy ich sympatycy zaczęli rządzić.
Teraz ów kolega był jakiś taki smutny, zrezygnowany i zniechęcony. Stwierdził, że biorąc pod uwagę ostatnie dwa lata, zrobienie z Polski w pełni demokratycznego kraju się nie powiodło. Popełniono zbyt wiele błędów, zmarnowano połowę kadencji i zasadniczo nic się nie zmieniło. Ci, którzy mieli być rozliczeni, spokojnie hasają po Sejmie i śmieją się.
Jeśli słychać o jakimś akcie oskarżenia i wnioskach o uchylenie immunitetu, to w sprawach mniej ważnych, jak ostatnio w przypadku Wąsika i Kamińskiego za to, że przyszli do Sejmu, kiedy po wyroku nie mieli już prawa, a nie za numery, jakich dopuszczały się pod ich kierownictwem służby. Obajtkowi szykują sprawę za zamówienie na koszt Orlenu prywatnego detektywa, żeby śledził ludzi z opozycji i wstawienie sobie zębów, a nie za skandalicznie niską sprzedaż Lotosu.
Kolega powiedział, że stracił wiarę po przegranych wyborach prezydenckich. Liczył na to, że wreszcie po dziesięciu latach smutku pierwszym obywatelem będzie światły, otwarty i niezasklepiony w swoich politycznych torach człowiek. Stało się inaczej i w zasadzie szanse na przeforsowanie jakichkolwiek zmian są praktycznie zerowe.
Tak więc on przestał liczyć na to, że w Polce może się coś zmienić. Ci, którzy teraz rządzą, albo nie potrafią, albo nie dają rady. Tamci, rozwalający przez osiem lat demokrację, zostawili w wielu ważnych instytucjach swoje przyczółki i czekają, aż ci dzisiejsi albo się zupełnie zniechęcą, albo przekalkulują, że może nie warto być tak gorliwym, bo jak wrócą ci dziś przyczajeni, to rozliczą.
Kolega miał nadzieję, że być może władza wrzuci drugi bieg. Kiedy jednak zobaczył, jak pisowski neosędzia próbuje przerwać konferencję prasową ministra sprawiedliwości w Sądzie Najwyższym, twierdząc, że nie ma on prawa czegoś takiego tam urządzać, doszedł do wniosku, że nie ma co liczyć na zmiany. W sumie smutek, smuteczek…
Ma rację?



