Sezon na puchówki i ibuprofen uznajemy za otwarty. Pozostało tylko przestawienie zegarów. W teorii, mieliśmy oszczędzać energię. W praktyce – od lat zadajemy sobie to samo, egzystencjalne pytanie: po co? Czy naprawdę zyskujemy na tym cokolwiek poza godziną snu, którą musimy później odchorować przez kilka dni rozregulowanego biorytmu?
Dziś, z perspektywy XXI wieku, cały ten rytuał wydaje się nie tylko uciążliwy, ale i po prostu śmieszny. I co najbardziej ironiczne – rzeczywiście taki był na samym początku.
Wszystko zaczęło się od inteligentnego, choć złośliwego, żartu. Ta cała uciążliwa tradycja narodziła się 240 lat temu, kiedy Benjamin Franklin postanowił zadrwić z Francuzów. Ówczesny ambasador w Paryżu, Franklin, zirytowany życiem nocnym lokalnej arystokracji i marnotrawstwem kosztownych świec, opublikował anonim. Wyliczał w nim skrupulatnie, ile funtów zaoszczędziliby paryżanie, gdyby po prostu wstawali wraz ze słońcem. Proponował nawet, by uśpionych obywateli budzić strzałami z armat na ulicach. To, co miało być jedynie anegdotą, z czasem zostało niestety uznane za genialny pomysł.
Dziś, ponownie nas to śmieszy. Mit oszczędności upadł: przestawianie zegarów przynosi w rzeczywistości więcej strat niż zysków. Oszczędność jest iluzoryczna, a w niektórych regionach koszty – jak się okazuje – nawet rosną. Jednak nawet gdyby ten irytujący rytuał wciąż był opłacalny ekonomicznie, na pewno nie opłaca się nam samym. To nie jest tylko “jedna godzina snu” – to nagłe przesunięcie całego wewnętrznego zegara.
Krótko mówiąc, z racjonalnego, zdrowotnego i ekonomicznego punktu widzenia, kręcimy sobie tymi wskazówkami to w jedną, to w drugą po nic.
Od lat dyskutujemy o tym, żeby skończyć z tym upartym trzymaniem się reliktu ubiegłego stulecia. I jak się okazuje jeszcze starszego przytyku. Był przecież plan, by w 2021 roku Unia po raz ostatni przestawiła zegary, wybierając na stałe jeden czas. Jednak okazuje się, że łatwiej było Europejczykom stworzyć wspólną walutę niż zdecydować, czy chcemy spać o godzinę dłużej, czy krócej. Zatem mimo strefy Schengen i tak mamy granice – i leżą one gdzieś między czasem letnim a zimowym.



