Jesteście chorzy, boli was głowa, macie chorobę nowotworową? Patrzcie na moje zdjęcie przez pięć sekund. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć! Gratuluję, już jesteście zdrowi. Nie wierzycie?! I słusznie.
Właśnie przeczytałem w sieci relację dziennikarki, która podjęła próbę leczenia u znachora z Mazur. Gość przypomina nieco telefonicznych marketingowców próbujących sprzedać nam cudowną kołdrę lub magiczne garnki. Leczy przez telefon. Najpierw zapytał o imię, a później stwierdził: „Będę mówił, co jest chore, i będziemy kasować”. Leczniczy monolog przypominał bełkot i pan stwierdził, że wykasował kompletnie wszelkie jej dolegliwości, a przy okazji demona, wampira, południcę i trzy bestie. Taki wiedźmin na emeryturze. Na zakończenie wykrzyknął entuzjastycznie: „Stan energii na 10!”. Pacjentka jeszcze tylko się dowiedziała, że jakiś obojnak ją atakuje i warto żeby przelała mu pieniądze zanim ją zaatakuje ponownie.
W Polsce w XXI wieku pięć tysięcy osób rocznie może umierać z powodu kuracji zalecanych przez różnego rodzaju znachorów i pseudomedyków. Jednocześnie działa około 100 tys. pseudomedyków. Na jednym biegunie znajdują się szeptuchy z Podlasia. Na drugim uzdrowiciele, którzy postanowili urynkowić swoje talenty, czyniąc z nich dochodowe biznesy. Wielu spośród nich nie przyjmuje w wiejskiej chacie, lecz w gabinetach lub wynajmuje sale mogące pomieścić tłumy.
Czy winny jest nasz dogorywający system opieki zdrowotnej, czy skłonność tonącego do chwytania się brzytwy? Na dobrą sprawę to jedno i to samo. Natomiast jest pewne, że tutaj kłania się poziom naszej edukacji zdrowotnej, zapuszczenie profilaktyki i braki elementarnej wiedzy, z zasadami higieny włącznie.
Wiem, co piszę. Przed laty moja nastoletnia wówczas mama posypała mąką moje rozległe oparzenie IV stopnia. Posłuchała rady wszystkowiedzących sąsiadek. Lekarze płakali na widok dwulatka, który przypominał omlet z mięsem. Naprawdę nie ze śmiechu. Myślę, że gdyby mama miała w szkole edukację zdrowotną, oszczędziłaby mi cierpień. I traumy sobie.



