Latem samotność studiuję wieczorowo. Wracam z pracy, biorę psa na spacer, wystawiam twarz do słońca. Ciepło. Ładnie. Tyle czekałam na te kilka tygodni lata — szkoda siedzieć w domu. Sięgam po telefon. Przewijam kontakty. Berka w Anglii. Kinga z Matim oboje w pracy. Sandra? „Oddzwonię!” – nie oddzwania. Rozważam nawet dziadka. Ale nie no, serio? Mam przecież znajomych. Chyba. Mam, prawda? Na pewno ktoś się znajdzie. Tyle że — nie znajduje się nikt. I tak mija już połowa wakacji. Samotność wcale nie uderza jesienią. Wtedy chowa się pod kocem, w kubku herbaty i między odcinkami serialu. Ona wybiera letnie popołudnia.
To nie tak, że brakuje ludzi. Brakuje relacji, które nie są „na kiedyś”. Bliskości, która nie wymaga wklejenia się w czyjś kalendarz. Tych, do których można zadzwonić „tak po prostu”. Żyjemy w łączności stałej, ale jakby nikt już nie wiedział, jak się po prostu… spotyka. Mamy tysiące znajomych i zero towarzyszy dnia codziennego.
Jeszcze, kwestia FOMO. To ono zepsuło mi moją samotność. Ona sama mi nie przeszkadza. Potrafię się nią wręcz delektować. Zawsze miałam swój introwertyczny rytm — trochę ludzi, ale zdecydowanie więcej chwil z książką na leżaku. Ale odkąd samotność ma konkurencję w postaci cudzych idealnych wakacji udokumentowanych szczegółowo na story, nagle przestaje być wyborem, a zaczyna wyglądać jak porażka. I zanim się zorientuję, scrolluję z poczuciem, że coś robię nie tak. Że za mało, za cicho, zbyt… sama. Że nie potrafię się cieszyć tym czasem.
A powinnam, przecież tak szybko przemija. „Rób coś, nie przegap tego” – podpowiada mi mózg. Powinnaś pojechać na festiwal muzyczny, albo na spływ kajakowy, pójść na potańcówkę w parku, zorganizować grilla. Ogólnie mówiąc zawsze mieć plany i spędzać każdą możliwą chwilę na dworze. Nie masz z kim? Nie wrzucasz nigdzie zdjęć? A może, o zgrozo, po prostu nie masz na to ochoty? To skasuj Instagrama i przestań czekać, aż ktoś tam w końcu znajdzie czas. I weź zdejmij z siebie tą presję bo Ci w niej nie do twarzy.



