Dziś o wyborach z czerwca 1989 roku opinie są podzielone. Dla jednych było to uchylenie drzwi prowadzących ku demokracji, wyłom w murze wzniesionym przez państwo, które kilka dekad budowało socjalizm. Inni nazywają je z nutką pogardy „kontraktowymi”, zarzucając ich pomysłodawcom zmarnowanie ogromnego kapitału Solidarności. Tak czy inaczej, zakończyły się klęską rządzących i zwycięstwem tych, którzy sfotografowali się z Lechem Wałęsą.
4 czerwca 1989… Nic nie zapowiadało historycznego przełomu. Pogoda była podła, padało, było chłodno. Z murów i płotów smętnie zwisały zmoczone plakaty, na przechodniów patrzyły nie tyle twarze kandydatów, ile patetyczne hasła. Do urn Lubuszanie szli bez przekonania, gdyż w większości byli przekonani, że to kolejne wybory w komunistycznym stylu. A wokół puste półki i marzenie o azylu w Pewexie. I pierwsze zaskoczenie. Do ręki dostali sześć list.
Przy Okrągłym Stole
Decyzja o przeprowadzeniu tych wyborów zapadła podczas obrad Okrągłego Stołu. Nie, nie były do końca demokratyczne, a tylko w 35 proc. Bowiem z góry było wiadomo – i to był kompromis władzy i opozycji – że 65 proc. miejsc zajmą kandydaci wyznaczeni przez Polską Zjednoczoną Partię Robotniczą i jej sojuszników. O resztę mogła ubiegać się opozycja, czyli przede wszystkim Solidarność. Natomiast w wyborach do reaktywowanego Senatu mógł wystartować każdy, wystarczyło skompletować 3 tys. podpisów. I, o ironio, przed samymi wyborami co niektórzy partyjni notable, martwili się, że opozycja nie zdobędzie żadnego mandatu i będzie awantura o to, że nie były demokratyczne, że sfałszowano jego wyniki. Podobnie niektórzy działacze Solidarności mówili, że liczą na… kilkanaście mandatów.
Ale to i tak była rewolucja. Wcześniej wyborcy mieli tylko jedną listę wyborczą, opatrzoną szyldem Frontu Jedności Narodu (w latach 1957-1980), a następnie Patriotycznego Ruchu Odrodzenia Narodowego (w wyborach do rad narodowych w 1984 i 1988 r. oraz do Sejmu w 1985 r.). Jakby tego było mało, wywierano presję na głosowanie „bez skreśleń”.
Głosowano na osoby, nie na listy, a obok nazwisk kandydatów nie było informacji o ich przynależności organizacyjnej. W efekcie wyborca otrzymywał plik papierów – sześć różnych list. Warunkiem uzyskania mandatu w pierwszej turze było otrzymanie 51 proc. głosów, jakie zostały uzyskane w walce o konkretny mandat. Jeśli żadnemu kandydatowi to się nie udało, do drugiej tury przechodziło dwóch z największym poparciem. Ta zasada obowiązywała też 35 kandydatów z tzw. listy krajowej, czyli głównie przedstawicieli władzy.
Głosowanie 4 czerwca było w praktyce plebiscytem: za władzą czy przeciw niej. O 425 miejsc na Sali sejmowej ubiegały się 1682 osoby. O setkę mandatów w Senacie – 555. Solidarność, czyli tzw. drużyna Lecha, wystawiła kandydatów na 161 „bezpartyjnych” miejsc w Sejmie i na komplet w Senacie. Radykalna Solidarność Walcząca apelowała do bojkotu, mówiąc o farsie i zdradzie.

Drużyna Lecha
To był triumf Solidarności. Na stu kandydatów do Senatu, 92 zwyciężyło w pierwszej rundzie, drużyna Lecha przegrała walkę tylko o jedno miejsce. Rządzący musieli przełknąć gorycz porażki, ba, klęski. W pierwszej turze wyborcy zadecydowali ledwie o trzech „partyjnych” mandatach i dwóch z listy krajowej.
Euforia? No nie tak do końca. Do urn poszło 62,7 proc. Polaków. W drugiej turze głosowało już ledwie 25 proc. uprawnionych. To także była niespodzianka, spodziewano się, ustami ówczesnego rzecznika rządu, 85 proc. Władza starała się przyjąć porażkę z godnością.
Pierwsza strona „GL” z 9 czerwca 1989 roku. Wyniki z czterech lubuskich okręgów wyborów do Sejmu. Znane nazwiska przeplatają się z wówczas całkiem nowymi. Ryszard Dyrak, Ryszard Kołodziej, Stanisław Bożek, Marek Rusakiewicz, Lucjan Chajecki, Włodzimierz Mokry, Tadeusz Biliński, Józef Zych, Alfred Bielewicz, Jarosław Barańczak, Józef Błaszczyk, Andrzej Gabryszewski, Tadeusz Sierżant… To tylko ci, którzy uzyskali w pierwszej turze najwięcej głosów.
Wynikami wyborów zdawali się być zaskoczeni wszyscy. I w tym momencie jakby nikt nie doceniał rangi tego, co wydarzyło się 4 czerwca 1989 roku. Słowa aktorki Joanny Szczepkowskiej: „Proszę państwa, 4 czerwca 1989 roku skończył się w Polsce komunizm” padły w Dzienniku Telewizyjnym dopiero kilka miesięcy po tych wyborach i wzbudziły jakby konsternację. Jakby zacierało się wrażenie, że to tylko kolejny raz „przetasowała się komuna”.



