Brak porozumienia, zerwane rozmowy i groźba strajku na horyzoncie. Prezydent Zielonej Góry Janusz Kubicki nie chce zgodzić się na podwyżki dla pracowników miejskich spółek w wymiarze proponowanym przez związkowców. Urzędnicy nie mają zamiaru biernie czekać na rozwój sytuacji i protestowali dziś przed ratuszem w trakcie sesji rady miasta. Padło wiele oskarżeń oraz mocnych słów.
Problemem jest wysokość podwyżki
– Pan prezydent pozwolił sobie na to, aby zastraszać pracowników. Pozwolił sobie na to, aby wysługiwać się dyrektorami, którzy mu podlegają, żeby wywierali presję na pracowników, co w naszej ocenie jest rzeczą niedopuszczalną. Dzisiaj pracownicy przyszli powiedzieć panu prezydentowi, że się go nie boją – mówi Bożena Pierzgalska, szefowa zielonogórskiej nauczycielskiej „Solidarności”.
Sprawa dotyczy tysięcy pracowników, bo chodzi o osoby pracujące w ok. 40 zakładach i placówkach miejskich np. szkołach, domach pomocy społecznej, żłobkach, czy też przedszkolach. Początkowo związkowcy domagali się ok. 1000 zł netto podwyżki, później oczekiwania zweryfikowano na 1 tys. zł podwyżki do płacy zasadniczej.

– Nie może być tak, że pracownicy miejscy są uposażeni na poziomie minimalnego wynagrodzenia. Pracownicy wyrażają swoje oburzenie, że pan prezydent nie traktuje ich jak partnerów, utrudnia prowadzenie sporu zbiorowego i domagania się swoich spraw, co jest rzeczą skandaliczną. Jesteśmy tym zbulwersowani – denerwuje się Pierzgalska.
Radni opozycji murem za związkowcami
Stanowiska protestujących urzędników popierają m.in. miejscy radni Platformy Obywatelskiej. – Są nerwy ludzi i mieszkańców, a w mojej ocenie należy ich posłuchać. Podwyżki dotyczą ok. 3 tys. osób. Te negocjacje trzeba prowadzić transparentnie i szanować pracowników – przekonuje Marcin Pabierowski.

– Inflacja napędziła się bardzo mocno i płace w sferze budżetowej nie przystają do dzisiejszych realiów. Trzeba szybko reagować. Myślę, że środków by wystarczyło, gdyby prezydent zracjonalizował wydatki i przestał wydawać pieniądze „na fajerwerki”, a skupił się na tym, co jest istotne dla mieszkańców – twierdzi Sławomir Kotylak z klubu radnych PO.
Swoje stanowisko w tej sprawie zaprezentował także prezydent Janusz Kubicki. W trakcie sesji rady miasta przedstawił prezentację, opisującą strukturę dochodów i wydatków miasta. Pokazywał między innymi, jak w ostatnich latach wzrastały obciążenia finansowe leżące po stronie miasta.

– Pracownicy oczekują ok. 1500 zł podwyżki na osobę. Miasta nie stać na tak gigantyczne podwyżki, stąd protest. Aby zrealizować te oczekiwania, musielibyśmy zrezygnować z bezpłatnych biletów dla młodzieży, podnieść ceny biletów o 100%, ceny wody o 30-40%, ceny śmieci o 40%, ceny czynszów mieszkań o 40%. Wszyscy są w stanie zrozumieć to, że każdy z nas chce i powinien godnie zarabiać, ale są pewne granice. Miasto proponuje 750 zł. Uważam, że jest to kwota duża – wylicza Janusz Kubicki.
– Mam wrażenie, że wracamy do takich historii feudalnych. W średniowieczu też budowano przepiękne pałace kosztem życia zwykłych ludzi. Mamy trochę podobną sytuację, gdzie na sali sesyjnej pan prezydent tłumaczy, dlaczego nie można zrewaloryzować wynagrodzeń pracownikom, gdzie przecież wszyscy zdajemy sobie doskonale sprawę, w jakich warunkach żyjemy – ripostował radny niezrzeszony Tomasz Nesterowicz.

Co dalej? Różne scenariusze na stole
Atmosfera wokół podwyżek jest bardzo gorąca. Pracownicy podkreślają, że są gotowi, aby usiąść do stołu i prowadzić mediacje. Jednocześnie związkowcy nie wykluczają zaostrzenia formy sporu z miastem.
– Mamy nadzieję, że przyjdzie opamiętanie, bo inaczej będziemy musieli skorzystać z tych najważniejszych środków, czyli prokuratury, państwowej inspekcji pracy, sądu. Nie jesteśmy pieniaczami, dlatego wcale o tym nie marzymy, ale zrobimy to, jeśli będziemy zmuszeni – tłumaczy Pierzgalska.
Kolejnym krokiem w rozmowach ma być podpisanie protokołu rozbieżności. Zgodnie z przepisami do akcji wkroczy także negocjator.