Anna z synkiem uciekła przed wojną. “Jest dach nad głową, nikt tu nie bombarduje…”

Kobieta z dzieckiem na placu zabaw
Anna poznaje Zieloną Górę, a Timur place zabaw w mieście
– Nie chcieliśmy, żeby nasze dziecko oglądało czołgi, samoloty, bomby – mówi Anna Bronowicka. Razem z synkiem Timurem uciekła z Ukrainy. Schronienie znalazła w Zielonej Górze. W Veselce pod Winnicą został mąż ze swoją 91-letnią matką.

Anna urodziła się w Kijowie, tam mieszkała przez 20 lat. Później przeprowadziła się w okolice Winnicy, na południowy zachód od stolicy Ukrainy. – Winnica to piękne miasto. 360 tysięcy mieszkańców. Autobusy, tramwaje, trolejbusy… – wylicza.

Spoglądamy na mapę w smartfonie. Na południe od Winnicy jest Luka-Meleshkivska i opodal osada Veselka. Tam mieszkała Anna wraz z mężem Wiktorem, synkiem Timurem i teściową Tatianą. Mąż, z zawodu muzyk (gra na akordeonie), był – powiedzielibyśmy – kierownikiem osady. Ona pracowała jako księgowa i menedżer.

– Jak nam się żyło? Dobrze. Dom na wsi, 11 kilometrów od Winnicy, 1200 metrów ogródka. Swoje jabłka, gruszki, winogrona… Wszystko swoje. Świetna lokalizacja, blisko miasta, ale żyjesz w naturze. Blisko las, grzyby – relacjonuje Anna i pokazuje zdjęcia w telefonie. Na jednym Timur w parku dinozaurów w Winnicy, na drugim synek na grzybach, na trzecim cała rodzinka, na kolejnym utwardzanie drogi w Veselce.

Latem ubiegłego roku Anna i Wiktor kupili tam jeszcze jeden dom – do remontu. W styczniu ona zaczęła szukać nowej pracy, lepiej płatnej, w Winnicy. Mieli plany, marzenia…

Nie mogliśmy uwierzyć. Jaka wojna? To XXI wiek!

– Rosyjscy żołnierze nie pojawili się nagle, w jedną noc. Już kilka miesięcy wcześniej była informacja, że przy drzwiach musisz mieć plecak z dokumentami i najpotrzebniejszymi rzeczami. Musisz być gotowy. To było wtedy, jak sołdaci zaczęli te swoje niby-szkolenia na granicy z Białorusią, Rosją, na Morzu Czarnym, Azowskim – wskazuje Anna. – Pierścień wokół Ukrainy się zamykał.

– Musiałeś mieć plan, co będziesz robił, gdzie uciekał. Rozmawialiśmy o tym z mężem, ustaliliśmy kilka wariantów – przyznaje Anna. – Ja mam część mieszkania w Kijowie, mogliśmy uciekać tam. Mieliśmy odłożonych trochę pieniędzy na samochód, więc kiedy byłoby zagrożenie, moglibyśmy pojechać do Polski. Ja, mąż i dziecko mamy paszporty, nie byłoby problemu.

Rosja napadła na Ukrainę przed świtem 24 lutego. – Usłyszeliśmy wybuchy blisko nas, w składzie broni. Pierwsze bomby spadły na obiekty wojskowe – wspomina Anna. – Owszem, wcześniej też zdarzały się wybuchy, ale nie tak silne. Włączyliśmy wiadomości w radiu. Usłyszeliśmy, że zaczęła się walka. Wszystkie rosyjskie wojska, które stały na granicy, ruszyły na Ukrainę. Bombardowane były inne miasta, lotnisko blisko Kijowa, Winnica, Charków. Nie mogliśmy uwierzyć. Jaka wojna? To XXI wiek! Żeby napadł tak po prostu „drug na druga”?

Anna Bronowicka z synkiem Timurem mieszkali pod Winnicą w środkowej Ukrainie. Schronienie znaleźli w Zielonej Górze

– Nie wierzyliście w to, że Rosja może zaatakować Ukrainę? – pytam.

– Nie, to nie tak – odpowiada Anna i z plastikowej torebki na dokumenty wyjmuje „zajawę”, czyli sporządzone przez notariusza oświadczenie, w którym Wiktor wyraża zgodę na to, że w sytuacji zagrożenia oddaje Timura pod wyłączną opiekę żony, by zapewniła synkowi bezpieczeństwo. Na „zajawie” data 14 lutego 2022.

– Mąż stwierdził, że muszę z dzieckiem przejść przez granicę, żebyśmy byli bezpieczni. Nie chcieliśmy, żeby nasze dziecko oglądało czołgi, samoloty, bomby. Żeby żyło w traumie potem – podkreśla Anna. – My pamiętamy 2014 rok i Donieck. Nie zapomnieliśmy, jak ludzie uciekali.

Zdecydowali się na omawiany wcześniej wariant, że Anna z Timurem ucieka, a Wiktor zostaje, żeby opiekować się 91-letnią matką.

– Wcześniej nigdy się nie rozstawaliśmy. Nie było takiej potrzeby, że musieliśmy od siebie odpocząć – zaznacza Anna. – Dokumenty były gotowe. Dobraliśmy trochę rzeczy. Wzięliśmy tylko te naj, naj, naj, najpotrzebniejsze.

– Dużo tego było? – podpytuję.

– Chcesz zobaczyć? – Anna wyciąga z szafy swój plecak wielkości najwyżej szkolnego tornistra i maleńki plecaczek Timura, do którego chłopczyk spakował kilka samochodzików, jakąś zabawkę… – To wszystko, bo musiałam być gotowa na to, że będę niosła i plecaki, i dziecko.

Pociągiem do Lwowa, autobusem do Warszawy…

24 lutego pieszo ruszyli w kierunku stacji, z której kursuje kolejka elektryczna. Wszystko opóźnione o godzinę, dwie… W końcu dotarli do stacji, z której odchodzi pociąg do Lwowa.

– Miał odjechać o 20.00, odjechał o 22.00 czy 23.00. We Lwowie był o 6.00 – opowiada Anna. – Patrzyłam, na kiedy dostaniemy bilet, żeby wydostać się z Ukrainy. Gdziekolwiek. Najwcześniej na 3 marca. A był 25 lutego!

– Mogliśmy iść pieszo… Ale ludzie mówili, żeby szukać autobusu. Udało się – kontynuuje Anna. – Kierowca stwierdził, że nie ma pojęcia, jak długo będziemy czekali na granicy. Nie chcesz jechać? Jest wiele osób na twoje miejsce. Dokąd chcesz jechać? Warszawa, Kraków, Wrocław? Nie wiem… Może Warszawa, a potem będziemy myśleć.

Anna zastanawiała się, co powie na granicy. Nie ukrywa, że to był ogromny stres. A jeśli każą wysiąść z autobusu? Jeśli cofną? Tymczasem strażnicy o nic nie pytali. Uf… Ale nie wszyscy mieli to szczęście. Nagle w autokarze krzyk, płacz, lament. Strażnicy wysadzili mężczyznę, który jechał z żoną i dziećmi. Nie przepuścili przez granicę.

Do Warszawy dotarli między 22.00 a 23.00. – Już ciemno, nic nie widać. Po drodze próbowałam wypatrzyć jakiś hostel. Jest! Starałam się zapamiętać kierunek – mówi Anna. – Wysiedliśmy z autobusu i idziemy w stronę hostelu. Przenocujemy i rano zaczniemy czegoś szukać. Ale naprzeciw nas wyszła jakaś kobieta i zapytała, czy jesteśmy z Ukrainy. Powiedziała, że nie pójdziemy do żadnego hostelu, tylko do prywatnego mieszkania. Tak trafiliśmy do pani Ewy, która niewiele wcześniej napisała na Facebooku, że może przyjąć uchodźców. Przyjęła nas bardzo gościnnie. Dziękuję, Ewa…

Sobota, 26 lutego. – Muszę kupić kartę telefoniczną, żeby skontaktować się z mężem. Dać znać, że jesteśmy bezpieczni – planowała od rana Anna. Ewa namawiała, żeby zostali w Warszawie, że znajdzie się praca, przedszkole. Ale Anna wiedziała, że życie w stolicy jest drogie. Zdecydowanie za drogie… Ewa zaczęła szukać, dzwonić, sprawdzać. I znalazła.

– A może Zielona Góra? Chcesz? Jest mieszkanie – zaproponowała.

– Tak! Chcę! – odparła natychmiast Anna.

– No to jutro przyjedzie po was pan samochodem – uśmiechnęła się Ewa.

– W tę noc czytałam o Zielonej Górze. Bardzo fajne miasto. Oglądałam warianty mieszkania, ceny – dodaje Anna.

Każdego wieczora mam taki rytuał, muszę sobie popłakać

Panem, który 27 lutego przyjechał do Warszawy, był Marek Humiński. Zabrał mamę z dzieckiem do Zielonej Góry.

– Pan Marek z żoną Elą zaopiekowali się nami – Anna nie kryje wdzięczności. – Powiedziałam, że mogę pracować gdziekolwiek, żebym tylko mogła utrzymać siebie i dziecko. I poniedziałek – jest praca w sekretariacie w szkole policealnej. Pan Marek mnie za rękę i idziemy! Bardzo dobra pani dyrektor: Wszystkiego cię nauczymy, możesz zaczynać, kiedy chcesz. Będzie kurs języka polskiego. Z tego jestem bardzo szczęśliwa. Już w poniedziałek udało się załatwić przedszkole – na wtorek. A ja w środę byłam pierwszy dzień w pracy. Bardzo miła grupa, bardzo miłe dziewczyny. We wtorek też znaleźliśmy mieszkanie. W sobotę się wprowadziliśmy. Wszystko dzięki panu Markowi i pani Eli. Bardzo aktywni ludzie, potrafią organizować. Przyjechaliśmy z dwoma plecakami, teraz mamy całą szafę odzieży. Jest dach nad głową, nikt tu nie bombarduje…

Anna ma dach nad głową, znalazła pracę, Timur chodzi do przedszkola

Mieszkanie jest opłacone z góry na rok. Ale Anna to charakterna i zaradna kobieta. Chce być niezależna i sama utrzymywać siebie i Timura, pokrywać koszty wynajmu albo chociaż ich część. Gdyby dołączył do nich mąż i ojciec, byłoby łatwiej. Ale nie dołączy, bo musi opiekować się matką, która nie wstaje z łóżka. Do wojska Wiktora nie wezmą, bo ma 60 lat.

– Mamy piwnicę, tam postawił sobie łóżko – Anna codziennie kontaktuje się z mężem za pomocą internetowego komunikatora. I czeka, bo nic innego nie może zrobić. To czekanie i niepewność są najgorsze. – Każdego wieczora mam taki rytuał, muszę sobie popłakać. Marzę, żebyśmy znów byli razem.

Udostępnij:

Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin

Więcej artykułów

Wyślij wiadomość

Wyślij wiadomość

Skip to content