Polska żużlowców ma wybitnych, tylko trenerzy nie dają rady (OPINIA)

Flaga w biało-czarną szachownicę
Polscy żużlowcy po raz pierwszy w historii nie stanęli na podium turnieju Speedway of Nations Fot. Pixabay
Od sobotniego wieczora trwa wielkie żużlowe grillowanie. Na rusztach skwierczą zawodnicy, którzy zawalili finał Speedway of Nations w Vojens, trener reprezentacji, a także ligowi decydenci, sędziowie i komisarze torów – jedni przypieczeni bardziej, inni mniej. W roli kuchmistrzów dziennikarze i kibice.

Na początek kilka słów wyjaśnienia. Speedway of Nations to impreza, która w żużlowym kalendarzu zastąpiła Drużynowy Puchar Świata. I na tym powiązania w zasadzie się kończą, bo SoN to nic innego, jak mistrzostwa świata par. Zespoły składają się z dwóch żużlowców i rezerwowego, wyścigi rozgrywane są na zasadzie para przeciwko parze. W DPŚ drużynę tworzyło czterech zawodników plus rezerwowy, a w każdym biegu rywalizował jeden przedstawiciel danej reprezentacji. Jeśli więc ktoś twierdzi, że SoN jest kontynuacją DPŚ, to wypadałoby wziąć korepetycje z logiki…

Przegraliśmy nawet z Czechami

Do brzegu – w sobotnim (30 lipca) finale SoN w Vojens reprezentacja Polski zajęła szóste miejsce. Bartosz Zmarzlik przywiózł 20 punktów, Patryk Dudek – 2, a Maciej Janowski – 4. Przegraliśmy z Australią, Wielką Brytanią, Szwecją, Danią, nawet z Czechami, a pokonaliśmy Finlandię. Katastrofa, bo we wszystkich poprzednich edycjach SoN nie schodziliśmy z podium – w debiucie zgarnęliśmy brąz, a później trzy razy srebro. Stąd też wielkie żużlowe grillowanie. Zawodników, zwłaszcza Dudka i Janowskiego – bo zawalili finał. Trenera Rafała Dobruckiego – bo postawił na takich, którzy zawalili. Ligowych decydentów, sędziów i komisarzy torów – bo doprowadzili do tego, że w Polsce ścigać się można tylko na nawierzchni twardej i płaskiej jak stół, a ta w Vojens była zdecydowanie bardziej wymagająca.

Już środowy półfinał mógł zwiastować kłopoty. Już wtedy mogła się zapalić czerwona lampka. Polacy zapewnili sobie awans dopiero po wyścigu barażowym, pokonując Niemców, którzy w światowym żużlu znaczą tyle, co przysłowiowy Ignacy. Bez zbędnego stresu do finału wjechali zaś Australijczycy i – o zgrozo! – Finowie. Zwiastun kłopotów został jednak przekuty w dobrą monetę. Bo najważniejszy jest awans, bo można było sprawdzić różne rozwiązania, bo baraż dał nam mnóstwo dodatkowych informacji. Trenera Dobruckiego w obronę wziął były „narodowy” Marek Cieślak, wyraźnie hołubiony przez żużlowe media. Tymczasem katastrofa wisiała w powietrzu…

Janowski tłumaczył się jak przedszkolak

Ja mam własny grill. Niewielki, z okrągłym ruszcikiem. Najchętniej pichcę karkówkę, boczek i schab, rzadziej kiełbasę, drób i szaszłyki, ostatnio gustuję w cukinii, a kiedyś młoda marchewka wyszła mi po prostu obłędnie. I przy tym grillu rozmyślam sobie o żużlu. O trenerze Dobruckim w kontekście SoN na przykład. Zawczasu zastanawiałem się, skąd taki skład na finał. Pozostając w klimatach kulinarnych – taki… przewidywalny, bez przypraw, które mogłyby zrewolucjonizować smak powszedni. Konkretnie mam na myśli brak Janusza Kołodzieja czy Dominika Kubery. Albo obu naraz – a co! Żeby była jasność: Kołodziej ma drugą średnią biegową w ekstralidze (za Zmarzlikiem), a Kubera dziesiątą (także za Janowskim i Dudkiem). Wybór trudny, ale trener musi mieć nosa. A nie miał, zwłaszcza że Janowski próbował tłumaczyć się jak przedszkolak – nie mógł znaleźć prędkości.

Kubera jest młody i jeszcze ma czas…

Zostawmy jednak żużlowców w spokoju. To nie ich wina, że trener kadry kazał jechać, a nawet się ścigać. Słuchałem „wyjaśnień” Dobruckiego w sprawie Kołodzieja i Kubery. I sorry, ale nie przekonują mnie słowa, że Kołodziej nie mógł wystartować, bo leczy kontuzje nogi i barku. Kuriozalne były zaś stwierdzenia, że Kubera „jest młodym zawodnikiem i ma też czas”.

Przypomnę tylko, że rzeczywistość brutalnie zweryfikowała Dobruckiego już w sezonie 2018, kiedy był trenerem młodzieżowej reprezentacji Polski i kiedy sromotnie przegrał finał drużynowych mistrzostw Europy juniorów w Dyneburgu. Wtedy górę nad interesami kadry wzięły interesy klubowe. Dobrucki nie wysłał na finał Maksyma Drabika, którego trenerem był w Sparcie Wrocław, a który nazajutrz miał piekielnie ważny występ w ekstralidze. Nie wysłał też Bartosza Smektały z Unii Leszno, żeby mieć alibi, że „oszczędza” tylko swojego żużlowca. Alibi naciągane jak przysłowiowa plandeka na jelcza, ale Dobruckiemu to nie przeszkadzało. Kamyczek trzeba wrzucić także do ogródka Cieślaka, który po półfinale bronił decyzji Dobruckiego. Pamiętajmy, że Cieślak – „cudotwórca” sukcesów Polski w DPŚ – turnieju SoN nie ogarniał od samego początku. Ba, na inaugurację w 2018 roku we Wrocławiu przy kleceniu reprezentacyjnej pary pominął nawet najlepszego zawodnika w kraju, czyli Zmarzlika.

Polska żużlowców ma wybitnych, tylko trenerzy nie dają rady.

Udostępnij:

Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin

Więcej artykułów

Wyślij wiadomość

Wyślij wiadomość

Skip to content