Michał Kurowicki: – Ukraińcy bardzo wierzą w zwycięstwo (WIDEO)

– O 5:00 rano obudziła mnie rakieta, która wybuchła 500 metrów dalej. Potem dowiedziałem się, że zginęły dwie osoby. Widziałem ten zniszczony dom – opowiada Michał Kurowicki, dziennikarz i podróżnik, który właśnie wrócił ze wschodniej Ukrainy. W bezpośrednim sąsiedztwie frontu spędził blisko miesiąc pomagając mieszkańcom.

Michał Kurowicki, dziennikarz i podróżnik, był gościem naszego studia nieco ponad dwa miesiące temu. Opowiadał wówczas o pełnej przygód wyprawie po zachodniej Afryce, którą przemierzał m.in. w wagonie pociągu towarowego czy, tradycyjnie, rowerem zakupionym na lokalnym targu.

Po powrocie do Polski długo miejsca nie zagrzał. Kilka tygodni później był już w Ukrainie, gdzie przez blisko miesiąc pomagał mieszkańcom przyfrontowych miast uporać się zarówno ze skutkami wojny i okupacji, ale też powodzi, będącej efektem wysadzenia zapory na Dnieprze.

– Planowałem pojechać tam w zasadzie od początku wojny, ale szukałem odpowiedniego momentu. Teraz udało mi się w końcu po tym jak złapałem kontakt z organizacją charytatywną Aniołowie Zbawienia. Gdy dostałem od nich sygnał, że można jechać, zdecydowałem się.

Do alarmów wszyscy przywykli

Najpierw Michał pojechał Zielonej Góry do Przemyśla. Tam jest już szeroki tor, więc mogą tam wjeżdżać pociągi ukraińskie. – Stamtąd ruszyłem na Kijów. A z Kijowa do Kramatorska, do Donbasu – wyjaśnia. – W Kijowie jest tak, że 90 proc. osób jadących do Donbasu to żołnierze. Sceny na dworcu są bardzo przykre, bo to są zwykli poborowi, odprowadzają ich rodziny, ludzie płaczą. Ci ludzie nie wiedzą, czy jeszcze się zobaczą – opowiada.

Tuż po przyjeździe do Kramatorska Michała przywitał syrena alarmowa. Przyszedł też ostrzegający przez ostrzałem SMS na jego ukraiński numer telefonu. – Rozglądałem się, ale nikt nie panikował. Wszyscy już do tego przywykli. Tam taki alarm bombowy jest piętnaście razy dziennie – mówi Michał. Zwłaszcza, że w Kramatorsku wojna trwa o wiele dłużej, bo w zasadzie od 2014.

Mimo, że obrazki z Ukrainy widzimy praktycznie codziennie w mediach, rzeczywistość potrafi być szokująca. – Nie byłem przygotowany na te widoki. To jest praktycznie front. W Kramatorsku co drugi, trzeci dom jest zniszczony rosyjskimi rakietami. Tam cały czas trwa ostrzał. Gdy tam mieszkałem, miasto było ostrzelane dwa razy. Raz o 5:00 rano obudziły mnie rakiety, które uderzyły 500 metrów dalej. Potem dowiedziałem się, że zginęły dwie osoby. Widziałem potem to miejsce, ten zniszczony dom – opowiada.

Zniszczone budynki w Kramatorsku / Fot. Archiwum prywatne M. Kurowickiego.

Kilka dni później ostrzelano pizzerię w centrum miasta, gdzie zginęło ok. dziesięciu osób. O ataku głośno informowały m.in. ogólnopolskie media. – Dzień wcześniej piłem tam kawę. Miałem więc trochę szczęścia – mówi Michał. – Ale tak sobie właśnie pomyślałem wtedy, żeby tam nie chodzić. Tam spotykało się dużo ludzi z organizacji charytatywnych, dyplomaci, ludzie z pieniędzmi. A właśnie takie miejsca są ostrzeliwane przez Rosjan – dodaje.

Tuż za rzeką byli już Rosjanie

Wyjazd Michała zbiegł się w czasie z wysadzeniem zapory na Dnieprze. Konieczna była więc też pomoc przy usuwaniu skutków sztucznie wywołanej powodzi. – Gdy przyjechałem, w tych niżej położonych dzielnicach woda wciąż stała. Czasami do kolan, czasami do kostek. Oglądać to wszystko było bardzo smutno. Nawet jeśli ludzie osuszą swoje domy, wszystko będzie tak zniszczone, że nie wiadomo, czy będą mogli tam wrócić – komentuje.

Usuwanie skutków powodzi. Obowiązkowo w kamizelce kuloodpornej / Fot. Archiwum prywatne M. Kurowickiego.

– Wypompowywaliśmy wodę, łopatami czyściliśmy szlam. Druga ekipa dowoziła mieszkańcom prowiant – opowiada. – A w zasadzie dwa, trzy kilometry dalej, za rzeką, byli już Rosjanie. Cały czas było słychać wybuchy. Ostrzeliwują się tam bardzo mocno. Ma się wrażenie, że cały czas coś może w ciebie uderzyć.

– Nauczyłem się odróżniać jak brzmią rakiety rosyjskie, a jak ukraińskie – dodaje.

Michał w każdej swojej wyprawie stara się nawiązać bliższy kontakt z napotkanymi na swoje drodze rodzinami. Nie inaczej było teraz. – To jest niesamowite dla Polaka, bo wystarczy, że z akcentu poznają, że jest się z Polski i od razu zaczynają dziękować za pomoc. Są bardzo wdzięczni i naprawdę bardzo nas lubią, za to wszystko, co zrobiliśmy – mówi. – Mam nadzieję, że to jak najdłużej w nich zostanie i że my będziemy im ciągle pomagać. Bo oni tej pomocy wciąż potrzebują. Wojna trwa – komentuje.

Michał i małżeństwo z 53-letnim stażem, które poznał w jednej z wiosek w Donbasie / Fot. Archiwum prywatne M. Kurowickiego.

– Czasami ci ludzie po prostu chcieli się wygadać. A jak sąsiad powiedział sąsiadowi, że przyjechał ktoś z Polski, to od razu robiło się większe spotkanie wioskowe, dużo dobrego jedzenia szykowali. Było miło – dodaje Michał.

Najpierw fontanna. Symbol odrodzenia

Mimo wojny i bliskości frontu, mieszkańcy Ukrainy starają się żyć normalnie. W wyzwolonym Izium w pierwszej kolejności naprawiono fontannę na głównym placu. – Trzy czwarte miasta są zniszczone. Na każdym kroku są zniszczone domy i pojazdy wojskowe. Ale wróciło tam mnóstwo ludzi i zdecydowano się na odbudowę tej fontanny. To niesamowite, bo to nowoczesna fontanna wśród ruin. I tam przychodzą ludzie z dziećmi, robią sobie zdjęcia. To dla nich symbol odrodzenia. Ale sytuacja jest tam ciężka. Raz rozdaliśmy tam 400 paczek.

Fontanna w Izium. W tle zniszczony przez Rosjan budynek / Fot. Archiwum prywatne M. Kurowickiego.

To nie był pierwszy raz Michała w Ukrainie. Kilka lat temu przejechał zachodnią część kraju rowerem. Teraz odwiedził doświadczony wojną wschód. – Na zachodzie kraju ludzie mówią po ukraińsku. Na wschodzie mówią po rosyjsku. Wtedy zachód był nastawiony bardziej patriotycznie. Teraz obie części kraju są do siebie podobne. Naród jest zjednoczony, wszyscy stoją za swoim krajem, a to, że ktoś mówi po rosyjsku absolutnie nie znaczy, że popiera Rosję. Po prostu tak się wychowali – opowiada.

Michał podkreśla, że mieszkańcy Ukrainy często prezentują pozytywne nastawienie do życia. Często nie czekają z odbudową do końca wojny. – Remontują dachy w swoich domach, mimo, że wciąż wokół pełno wybuchów. Jest w tych ludziach dużo nadziei. Wierzą, że te ziemie już nie zdobędą zdobyte przez Rosja a wręcz przeciwnie, uda się kontrofensywa – mówi. – Bardzo wierzą w zwycięstwo. Żołnierze, których widziałem w pociągu to ochotnicy. Oni sami poszli do wojska, by walczyć za Ukrainę. Przed sobą mają Rosjan, za sobą swoje domy i rodziny. Nie mają wyjścia, muszą wygrać.

Udostępnij:

Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin

Więcej artykułów

Wyślij wiadomość

Wyślij wiadomość

Skip to content