“Dnia 1 września, roku pamiętnego, wróg napadł na Polskę…”.

Zdjęcia: Wikipedia
1 września 1939, godz. 4.45. Nawiasem mówiąc, to również był piątek. Symbolem ataku Niemiec na II Rzeczpospolitą stało się uderzenie na polską składnicę wojskową Westerplatte w Wolnym Mieście Gdańsku, rozpoczęte o tej godzinie strzałami pancernika „Schleswig-Holstein”. Okręt z kurtuazyjną wizytą wpłynął do portu w Gdańsku kilka dni wcześniej. Był to jeden z pierwszych akordów niemieckiego planu Fall Weiss, uderzenia na Polskę na całej długości polsko-niemieckiej granicy oraz z terytorium Moraw i Słowacji.

Łączna długość frontu wyniosła ok. 1.600 km, co już stawiało nasz kraj na przegranej pozycji. Do tego kilkanaście dni później atak ze wschodu…

Była to pierwsza kampania II wojny światowej, trwała od 1 września do 6 października 1939, kiedy z chwilą kapitulacji grupy Polesie pod Kockiem, zakończyły się walki regularnych oddziałów Wojska Polskiego z agresorami. Niemcy skoncentrowali przeciwko Polsce 1,8 miliona żołnierzy uzbrojonych w 2800 czołgów, około 3000 samolotów i 10 000 dział. Słowacja wystawiła Armię Polową „Bernolak” i nieliczne lotnictwo. Przeciwko tym siłom Polska zmobilizowała około miliona żołnierzy (spośród 2,5 miliona wojskowo wyszkolonych rezerwistów),880 czołgów, 400 samolotów i 4300 dział.

Skończyło się tak, jak się skończyć musiało. Mimo deklaracji, że nie oddamy nawet guzika, oddaliśmy cały kraj. Mimo przekonania, że ujmie się za nami cały świat, zostaliśmy sami, a sojusznicy ograniczyli się jedynie do pomruków i to niespecjalnie gniewnych. W praniu wyszła cała słabość II Rzeczpospolitej, budującej dopiero nowoczesną gospodarkę, wciśniętej między ZSRR i III Rzeszę, czyli kraje, które nawet nie ukrywały swoich celów geopolitycznych. Pierwsi nie mogli nam podarować roku 1920, a drudzy o swojej wschodniej rubieży mówili „krwawiąca granica”. Niby rządzący naszym krajem zdawali sobie z zagrożenia sprawę, ale bardziej zajęci byli udowadnianiem politycznym przeciwnikom głupoty niż budową solidnych sojuszy. Zresztą i dziś działamy zgodnie z zasadą, że im sojusznik dalej, tym bardziej go lubimy.

Kolejne pokolenia pamiętają o bohaterach z Westerplatte, chociaż w miarę szybko zaczęliśmy obrzucać błotem Sucharskiego. Bzurą i enigmą pudrujemy braki w dowodzeniu, a mitem ułanów, ruszających na czołgi, zacofanie sprzętowe. Pomniki budujemy żołnierzom, jak ci spod Wizny, czy z Helu, którzy desperacko podejmowali beznadziejną walkę. I przelewali krew, bo, niestety, to w historii wychodziło nam zawsze najlepiej. Żebyśmy nie wiem, jak się starali, nie zamienimy tej historii w jedną z tych napawających dumą, zwłaszcza że zachowywaliśmy się tak, jakbyśmy siedzieli na dymiącym wulkanie i sypali węgiel do krateru. Może za wiele to nie zmieniło, ale było skrajną głupotą.

Czy wyciągamy wnioski z wydarzeń sprzed 84 lat? Cóż, próba odpowiedzi na to pytanie byłaby elementem kampanii wyborczej. Jak zresztą większość historycznych tematów w tym kraju. Jak zakończyła się dla nas wojna, wiemy. Mimo że walczyliśmy na wszystkich frontach II wojny światowej i tak zostaliśmy pariasem, za którego decydowali inni i epoka „powojenna” zamiast jak w innych krajach, trwać góra kilkanaście lat, trwała kilka dekad, a skutki tej wojny w wielu sferach odczuwamy do dziś. Również w tej mentalnej.

A co ze Schlezwigiem-Holsteinem? Zatopiony podczas nalotu na Gdynię w 1944 roku przez lotnictwo brytyjskie, po wojnie został podniesiony z dna i używany przez armię ZSRR jako okręt-cel.

Dobrze mu tak.

Udostępnij:

Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin

Więcej artykułów

Wyślij wiadomość

Wyślij wiadomość

Skip to content