Dług i inflacja, czyli ekonomia jaskiniowców (FELIETON)

Fot. Pixabay
Sprawdza się żart opozycji, że w 2015 r. „Polska w ruinie” nie była hasłem wyborczym PiS, tylko obietnicą wyborczą, którą PiS zrealizował po siedmiu latach rządów. Mamy inflację, jakiej nie widzieli za swego życia „piękni dwudziestoletni” oraz dług publiczny, którego nie pamiętają najstarsi górale.

Ekonomiści wiedzą, że obecna inflacja w Polsce (w kwietniu 12,3 %) ma charakter popytowy, co oznacza, że na rynku jest po prostu za dużo pieniędzy. Nie jest temu winna ani Unia Europejska, ani Niemcy, ani Bruksela, z prostego i oczywistego powodu: tam nie ma na rynku polskiej waluty. W krajach strefy euro politykę monetarną prowadzi Europejski Bank Centralny, który nie ma wpływu na Polskę ani na kraje spoza europejskiej strefy walutowej. Nie jest też temu winien Tusk, który od siedmiu lat nie ma wpływu na polską gospodarkę, może poza zakupami w polskich marketach. Więc kto jest winny?

Prawicowe prorządowe periodyki uwielbiają zestawiać na okładkach Tuska z Putinem. Gdyby jednak zajęły się realnym problemem Polaków, czyli inflacją, powinny zestawić na okładkach Putina z Kaczyńskim. Bo obaj mają swój udział w polskiej drożyźnie. Putin dlatego, że jego wojenna polityka winduje ceny surowców, a ceny surowców są po części przyczyną rosnących cen wszystkich innych towarów i usług (i tutaj akurat premier Morawiecki i jego rząd mówią prawdę). A Kaczyński dlatego, że od siedmiu lat jego rząd prowadzi beztroską proinflacyjną politykę gospodarczą i monetarną (za pośrednictwem NBP). Lecz o tym premier Morawiecki i prawicowe periodyki nie wycisną nawet słowa.

Proinflacyjna polityka polega na rzucaniu na rynek zbyt dużej ilości pieniędzy, które nie mają pokrycia w realnej gospodarce (czyli pieniędzy nie wypracowanych, także tych pochodzących z transferów socjalnych). Taka polityka podkręca popyt na towary i usługi, ale nie przyczynia się do zwiększenia ilości lub poprawy jakości tych towarów i usług. Taka polityka napędza konsumpcję, ale nie napędza produkcji ani inwestycji. Mówiąc obrazowo: ludzie więcej kupują, więc towary i usługi, które kupują – szybciej znikają. A ponieważ ludzie dalej kupują, to kolejne partie towarów i usług są coraz droższe, bo ludzie i tak je kupią. Nawet jeśli będą gorsze i droższe…

Na krótką metę taka polityka przyczynia się wprawdzie do ożywienia gospodarczego, ale na dłuższą metę – do spadku wartości pieniądza i ubożenia społeczeństwa, mimo większej ilości pieniędzy w portfelach. To ekonomia „jaskiniowców” z epoki kamienia łupanego, która trwa już siedem lat. Kiedy to się skończy? Nie wiadomo. Wiadomo tylko, że epoka kamienia łupanego wcale nie skończyła się z powodu wyczerpania kamieni. Skończyła się dlatego, że ludzie znaleźli nowe, doskonalsze formy prowadzenia gospodarki. Skończyła się dzięki kreatywności…

Kreatywności nie można odmówić naszym rodzimym ekonomicznym jaskiniowcom. Tyle, że to taka kreatywność, po której z naszej gospodarki nie zostanie kamień na kamieniu. Chodzi o wypychanie długu publicznego poza budżet państwa za pośrednictwem specjalnych funduszy tworzonych przy Banku Gospodarstwa Krajowego, czy też w ramach rozmaitych „tarcz” i funduszy antyinflacyjnych.

Rządzącym chodzi o to, by zaspokajać kolejne wydatki państwa, ale poza kontrolą parlamentu i poza ustawowymi limitami zadłużenia. Skutek jest taki, że jaskiniowcy mogą dalej wydawać i nie troszczyć się o zwiększanie dochodów. Ale zadłużenie dalej rośnie. Na koniec 2021 r. dług publiczny Polski wyniósł nominalnie 1,15 bln zł, najwięcej w historii. Dlaczego to takie groźne? Bo długi ktoś kiedyś będzie musiał spłacić.

Prof. Jerzy Hausner już w lutym przestrzegał, że prezydent, podpisując budżet państwa na 2022 rok, podpisał fikcję. Budżet przewidywał w 2022 r. inflację na poziomie 3,3 proc., podczas gdy już w marcu wyniosła 11 proc., a nie minęła nawet połowa roku. Ekonomiści potrafią liczyć i wyliczyli, że dzisiaj za 100 zł możemy kupić tyle, co przed rokiem za 89 zł.

Prof. Jan Sikora mówił w studio Lubuskiego Centrum Informacyjnego, że najbardziej niebezpieczny będzie moment, kiedy zbliżymy się do 20 proc. inflacji i przejdzie ona w fazę galopującą. Wówczas za rok, żeby kupić to co dziś kupujemy za 100 zł, będziemy musieli wydać 120 zł lub jeszcze więcej… A na dodatek będziemy żyli w państwie, które wciąż się zadłuża i to bez kontroli naszych przedstawicieli w parlamencie. Wesoło nie jest.

Żeby naprawiać gospodarkę i przeciwdziałać inflacji, trzeba po pierwsze mieć silną wolę, by podejmować trudne decyzje, a po drugie trzeba umieć liczyć. Niestety, ani jednego ani drugiego nie można oczekiwać od ludzi, którzy z liczb nie potrafią wyciągać żadnej nauki. I dla których przegrana 27 : 1 – to „moralne zwycięstwo”.

Poprzedni felieton:

Udostępnij:

Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin

Więcej artykułów

Wyślij wiadomość

Wyślij wiadomość

Skip to content