Jarosław Kaczyński rzucił posadę w rządzie i ruszył w Polskę, by – jak stwierdził – tchnąć energię w partię PiS. Zaczął z przytupem, bo w Inowrocławiu pomylił Brejzę z Mejzą. Drobnostka. Gdyby w Kijowie pomylił Krym z Rzymem, a w Paryżu Macrona z makaronem, byłoby niezręcznie.
Wydawało się, że odejście „prezesa Polski” z rządu odbędzie się w bardziej podniosłej atmosferze. Z fanfarami i dziękczynnymi pielgrzymkami, w asyście dostojników państwowych i kościelnych. Tymczasem prezes ogłosił to sam, lakonicznie i impertynencko, w wywiadzie dla PAP: „Wniosek o odwołanie już złożyłem do premiera i został on przyjęty. O ile mi wiadomo, to prezydent też go podpisał.”
Dezynwoltura typowa dla prezesa. W jego stylu, czyli bez żadnego trybu. Nieważny premier, nieważny prezydent, nieważne procedury. Odchodzę i co mi zrobicie? Dodajmy jednak, że prezes PiS pełnił istotną dla kraju funkcję – wicepremiera ds. bezpieczeństwa. A przecież nie zostawiał kraju w stanie sielankowej oazy z gwarancją pokoju i bezpieczeństwa po wieczne czasy. Wręcz przeciwnie – odszedł w momencie, kiedy Rosja zagroziła Litwie atakiem w odwecie za zablokowanie tranzytu towarów do Obwodu Kaliningradzkiego, a prasa okrzyknęła „przesmyk suwalski” najniebezpieczniejszym miejscem na świecie. Wtedy Kaczyński odszedł z służby krajowi, by służyć tylko swojej partii.
Prezes PiS nie dba o konwenanse, nie dba o procedury. Uwielbia dziwaczne frazy, których nadużywa przy byle okazji. Swoją politykę zaczął od sformułowania „imposybilizm prawny”, który miał definiować politykę jego poprzedników. Imbosybilizm (z ang. impossible – niemożliwe) oznaczał po prostu ograniczenia prawne i proceduralne, które uniemożliwiają podejmowanie wielu decyzji, bo uzależniają je od żmudnych procesów konsultacyjnych. Kaczyński uznał, że to wiąże decydentom ręce i sprawia, że władza nic nie może.
Ale jak to zwykle u Kaczyńskiego bywa – czego nie dotknął, to zepsuł. Niszcząc praworządność wprowadził porządki, które sprawiają, że władza może wszystko. Bez konsultacji, uznaniowo i arbitralnie. Dlatego, zanim jeszcze dobrał się do sądownictwa, zlikwidował korpus służby cywilnej, którą wymyślono po to, by do administracji państwowej trafiali najbardziej kompetentni ludzie: wykształceni, doświadczeni, z wysokim morale. Elita, ale na usługach społeczeństwa. Kaczyński zlikwidował służbę cywilną, by do administracji dopuszczać ludzi lojalnych, bez względu na kompetencje. PiS to partia wodzowska i żadna decyzja nie zostanie podjęta bez Kaczyńskiego, a państwo PiS ma być stworzone na obraz i podobieństwo partii. Jeśli prezes czegoś zechce, to żadna praworządność nie jest mile widziana. Państwo ma działać jak prezes – bez żadnego trybu.
Takie państwo Kaczyński po sobie zostawił i ruszył w teren, by agitować za PiS.
Ale jak to zwykle u niego bywa – czego nie dotknął, to zepsuł. Pojechał do Inowrocławia, gdzie prezydentem miasta jest Ryszard Brejza, ojciec Krzysztofa Brejzy, senatora Platformy Obywatelskiej. Kaczyński chciał pokazać, jaką to pluralistyczną Polskę reprezentuje i powiedział: „Gdyby w Polsce była dyktatura, a ja dyktatorem, to czy tutaj pan Mejza by rządził?” Dodajmy, że Mejzę z Brejzą łączy tylko dwusylabowe nazwisko o podobnej fonetyce. Nic więcej.
Łukasz Mejza to poseł niezrzeszony sympatyzujący z PiS, który w ub. roku stracił stanowisko wiceministra sportu, po aferze opisanej przez portal Wirtualna Polska. Założona przez Mejzę firma miała oferować nieuleczalnie chorym kosztowną i wątpliwą co do skuteczności terapię. Mejza chełpił się, że na nim „wisi” rząd Zjednoczonej Prawicy. A zatem pomyłka Kaczyńskiego miała najwidoczniej freudowski charakter. Zarzekał się, że nie jest dyktatorem, ale podświadomość podpowiedziała mu, że w Inowrocławiu powinien rządzić jego człowiek Mejza, a nie żaden tam Brejza.
Swoją drogą powinniśmy odetchnąć z ulgą, że Kaczyński nie zajmuje już rządowych funkcji. Co by było gdyby pojechał do Kijowa i pomylił kajdany z Majdanem, albo – co gorsza – Majdan kijowski z Majdanem Radosławem? Co by było, gdyby miał pojechać z wizytą do kanclerza, a pojechałby do papieża? Czy w newralgicznym momencie wicepremier ds. bezpieczeństwa nie pomyliłby „przesmyku suwalskiego” z „przysmakiem suwalskim”?
Panie prezesie Jarosławie, czas na emeryturę. Nikomu już pan nie pomoże, swojej partii też nie. Chce pan pomagać, a szkodzi pan. Widzi pan białe, a woła, że czarne. Widzi pan czarne, a woła, że białe. Może więc dla odmiany niech pan spróbuje zaszkodzić, a być może pan pomoże.