Gdyby nie to, że wszystkie zawody zapisuję w kalendarzu, tobym się dawno pogubiła. Co weekend są. Nawet we wrześniu będę miała taki dzień, że rano będę biegła Zielonogórski Rollercoaster i od razu po nim jedziemy na Memoriał Tomasza Mielki do Czerwieńska. Nieraz się tak robiło – mówi Ewelina Michnowicz, biegaczka amatorka z Krosna Odrzańskiego.
– Bardzo dużo startuję i bardzo późno dotarło do mnie, że bieg trzeba zacząć spokojnie. Bo jak zacznie się za szybko, to później już do końca jest walka o każdy oddech. Szarpane tempo bardzo nie służy – opowiada Ewelina Michnowicz, która w niedzielę (28 sierpnia) wygrała Krośnieńską Dziesiątkę, ustanawiając rekord życiowy 41.19 (relację i zdjęcia z imprezy znajdziesz TUTAJ). – Zaczynam spokojnie, a później, jak mam jeszcze siłę, to ewentualnie na koniec przyspieszam i to jest moja taktyka. To się nazywa negative split, czyli zaczynamy wolniej i później, pod koniec, coraz szybciej.
Rozmowa z Eweliną Michnowicz, biegaczką amatorką
Skąd u pani miłość do biegania?
W szkolnych latach już jeździło się na zawody, jakieś przełaje… To były, oczywiście, krótsze dystanse: 300 metrów, maksymalnie kilometr. I szczerze mówiąc, w tamtym momencie biegania nienawidziłam. Bo była duża presja ze strony nauczycieli, zwłaszcza jak były sztafety, to wiadomo – człowiek nie chciał zawieść koleżanek z drużyny. I na przykład jak już miałam wyznaczony termin zawodów, to tydzień przed nimi już nie mogłam spać w nocy, już miałam problemy z jedzeniem. No strasznie to przeżywałam. Dlatego jak tylko skończyła się szkoła i skończyły się te zawody, to długo w ogóle nie biegałam. Ale później złapałam zajawkę na biegi z przeszkodami.
Jak to się stało, skoro pani nie biegała?
Biegać – nie biegałam, ale w czasie studiów bardzo często chodziłam na siłownię, bardzo się zainteresowałam kalisteniką, czyli ćwiczeniami z wykorzystaniem własnej masy ciała: podciąganie na drążku, pompki… Bardzo mi się to spodobało. I wystartowałam sobie spontanicznie w biegu Formoza Challenge w Obornikach Wielkopolskich. To był bieg militarny z przeszkodami. Zajęłam tam szóste miejsce wśród kobiet, bez żadnego przygotowania. Ręce, dzięki temu ćwiczeniu, jednak były mocne i na przeszkodach dawały radę. Ale okazało się, że oprócz tego jeszcze muszę szybko biegać, żeby się liczyć w pierwszej trójce. Dlatego zaczęłam sobie chodzić na parkrun.
Mieszkałam wtedy akurat trzy lata w Kaliszu, poznałam tam Magdę Borkowską, która namówiła mnie na zawody typowo biegowe, 10 kilometrów. To było bodajże w Sieroszewicach w Wielkopolsce. Pobiegłam tam swoje, wiadomo – bardzo wolno. I ku mojemu zdziwieniu okazało się, że w kategorii wiekowej zajęłam miejsce na podium. To mnie zmotywowało, żeby częściej startować, bo okazało się, że nie trzeba jakiegoś nadludzkiego wysiłku, a można fajne rzeczy wygrywać, dobrze się bawić, poznawać fajnych ludzi.
To było w 2016 roku i tak się zaczęła moja przygoda z bieganiem. Nie mogłam się nigdy zmotywować, żeby wyjść sobie treningowo pobiegać, dlatego co weekend szukałam gdzieś zawodów. Powiem tak: uważam, że najsłabszy start w zawodach jest lepszy niż najlepszy trening. Bo na treningu nigdy aż tak poza strefę komfortu nie wyjdę, jak na zawodach. Jednak jest adrenalina, jest nutka rywalizacji – koleżeńskiej, ale jest.
I wpadła pani, jak śliwka w kompot…
Bieganie polubiłam teraz jeszcze bardziej, bo poprawiłam sobie trochę zdrowie. Miałam problemy z morfologią, zawsze miałam dużą anemię i bardzo słabe żelazo. Teraz, w maju, odkryłam przyczynę tego. W końcu mam hemoglobinę w normie i jest całkiem inny wymiar biegania. Teraz życiówki robię, i to nie dlatego, że zwiększyłam intensywność ćwiczeń, że zaczęłam treningowo biegać w tygodniu. Nic z tych rzeczy! Wystarczyło po prostu zadbać o zdrowie.
W moim przypadku to było odstawienie glutenu, bo okazało się, że mam całkiem zniszczone kosmki jelitowe, żelazo w ogóle się nie wchłaniało od wielu, wielu lat. Mam celiakię, czyli chorobę trzewną – nie toleruję tego glutenu, od maja go w ogóle nie jem i wyniki same przyszły. Tak że oprócz treningu ważne też są kwestie zdrowotne i o to też dbajmy. I polecam co jakiś czas tak kontrolnie sprawdzić tę morfologię. Bo przyznam szczerze, że teraz moja wydolność wzrosła o 100 procent. Wcześniej biegłam o wiele wolniej, a miałam taką zadyszkę… Mięśniowo miałam siły, ale wydolnościowo nie dawałam rady. A teraz to się zmieniło – i mięśniowo, i wydolnościowo jest wszystko super.
Jak często pani trenuje?
W tygodniu z reguły raz się spotykamy na BBL [Biegam Bo Lubię – red.]. A jak nie, to raz sobie tak przebiegnę, tu mam taką fajną trasę crossową z licznymi podbiegami. Biegnę sobie powoli, swoim tempem. Ale to nie jest taki normalny bieg, bo zakładam 3-kilogramową kamizelkę i jak ją ściągam, to później mi się wydaje, że jestem lekka jak piórko. Co prawda ciężko się z nią biegnie, zwłaszcza na podbiegach, ale mi to się sprawdza. Tylko jakby ktoś chciał zacząć, to trzeba uważać, bo jak organizm nie jest przystosowany do biegania z obciążeniem, to mogą kolana mocno to odczuć. Najlepiej sobie stopniować te obciążenia, najpierw na przykład z kilogramem biegać. Jak już stawy trochę się przystosują, to później zwiększyć.
Ale wielu topowych biegaczy w ogóle tego nie praktykuje. Na przykład mój narzeczony Aleksander Wostal, który biega bardzo mocno, jak na amatora, bo ma życiówkę około 32 minut, to takich treningów w ogóle nie uskutecznia. On mówi, że woli pobiec szybciej, ale bez tej kamizelki. Ja wolę wolniej, z kamizelką, później ją zrzucić i robić życiówki!
W pani przypadku to jednak nie tylko bieganie – był także wyścig MTB, morsowanie…
Morsowanie też uskuteczniłam, ale już przestałam, bo wydaje mi się, że po morsowaniu lepiej znoszę zimno, ale gorzej upały. Dlatego na razie przystopowałam i badam grunt. W sumie w tym roku były tylko jedne zawody, gdzie – powiedzmy – zasłabłam. Ale ostatnio na przykład też w bardzo dużym upale biegłam, 32 stopnie, po asfalcie, a jakoś zniosłam, i to całkiem dobrze. Tak że morsowanie na razie wstrzymuję, aczkolwiek bardzo fajne było. Bardzo fajnie regeneracyjnie wpływało. Po takich ciężkich zawodach, jak biegałam w okresie późnojesiennym, to po morsowaniu – jak nowa. Mogłam już zaraz kolejny raz biec po takiej odnowie… O co jeszcze pan pytał?
O wyścig MTB w Zielonej Górze Łężycy.
Powiem szczerze, że nie czuję się na rowerze. Dla mnie rower to rekreacyjnie, powolutku… Wystartowałam z ciekawości, bo lubię nowych rzeczy próbować, ale wiem, że to nie dla mnie. Miałam też przygodę z triathlonem, ale u mnie to pływanie jest takie kiepskie. Przepłynęłam, miałam krótki dystans, 400 metrów chyba. Ale w tej „pralce”… To, co człowiek tam przeżył, chwile grozy… Kurczę, już machałam, żeby mnie z tej wody wyciągali, kilka razy tak się zachłysnęłam… Jeszcze ratownicy porobili takie fale, jak przejechali motorówkami, że naprawdę jak na morzu było. Tak traumatycznie trochę to wspominam, bo już myślałam, że pójdę na dno i nikt mnie nawet nie zobaczy. Machałam do ratowników – nie widzieli mnie. Już nawet dziewczyna, co płynęła obok, zaczęła do nich krzyczeć, pokazywać – oni w ogóle nie reagowali. Dlatego od tej sytuacji już stwierdziłam, że jednak wolę żyć i triathlony będę omijać.
Natomiast w tym roku mam jeden start zaplanowany w duathlonie w Drzonkowie. Tam jest bieg, rower i bieg – i jak na MTB, prosta trasa. Dlatego tak sobie stwierdziłam: ach, nawet treningowo… Bo moją mocną stroną jest bieganie. Tylko co z tego, że na tym pierwszym biegu na przykład dobiegłam pierwsza z kobiet, skoro na rowerze nie minęło 100 metrów, już mnie wszystkie wyprzedzały. Ale to w sumie zabawa. Nie trzeba zawsze wygrywać. Nowe doświadczenia też są fajne i zawsze na rowerze też trochę inne mięśnie nóg popracują. Trzeba działać, robić coś.
Kiedy atak na kolejną życiówkę na 10 kilometrów?
Życiówkę sprzed pandemii miałam na Biegu Bachusa w Zielonej Górze i tam chciałam powalczyć o nową życiówkę. To już za tydzień? Za dwa? Gdyby nie to, że wszystkie zawody zapisuję w kalendarzu, tobym się dawno pogubiła. Co weekend są. Nawet we wrześniu będę miała taki dzień, że rano będę biegła Zielonogórski Rollercoaster – bardzo ciężki bieg, powiedziałabym, że górski, bo jest bardzo dużo podbiegów, zbiegów, trasa trochę ekstremalna, zwłaszcza jak na Lubuskie – i od razu po nim jedziemy na Memoriał Tomasza Mielki do Czerwieńska. Zdarzają się i takie dni, ale nieraz się tak robiło i jakoś dobrze mój organizm to znosi. Po prostu będzie taki półmaraton na raty.
Kalendarz lubuskiego biegacza na wrzesień
- 3 września: 37. Ogólnopolski Nocny Bieg Bachusa w Zielonej Górze (10 km) – godz. 19.00, start i meta na ul. Bohaterów Westerplatte (w pobliżu biurowca PGNiG)
- 11 września: VI Bieg Sulecha w Sulechowie (10 km) – godz. 16.00, start i meta na stadionie przy ul. Licealnej
- 17 września: Świebodzińska Dziesiąta (10 km) – godz. 11.30, start i meta przy hali sportowej przy ul. Zachodniej
- 17 września: V Bieg do Bożego Grobu w Żaganiu (4444 m) – godz. 11.44, start przy bramie cmentarza przy ul. Piastowskiej, meta przy kościele przy ul. Ks. Żaganny
- 18 września: Twarda Piątka we Wschowie (5 km) – godz. 11.00, start i meta przy ratuszu
- 24 września: IV Zielonogórskie Biegi Górskie – Rollercoaster (10 i 21 km) – godz. 10.00, start i meta przy ogrodzie botanicznym przy ul. Botanicznej
- 24 września: X Bieg Przełajowy Służb Mundurowych oraz Sympatyków/Memoriał Tomasz Mielki w Czerwieńsku (5 i 10 km) – godz. 12.15, start i meta przy hali sportowej przy ul. Zielonogórskiej
- 25 września: Bieg 800-lecia Zielonej Góry (6 km) – godz. 11.00, start i meta przy ratuszu